W planach miałam nieco inny pomysł na opisanie tych produktów, ale ostatecznie trafiły do rocznego podsumowania. Największe kosmetyczne WTOPY ubiegłego roku: Sachi Skin Pro Resilience Serum & Ultra Violette Daydream Screen SPF50 Tinted Veil. Pulę zasiliły również takie produkty jak: pianka oczyszczająca Figa z Asoa, Ultra Violette Sheen Screen Hydrating Lip Balm SPF50+ Rose, Rilastil Sun System Velvet Lotion SPF 50+/Velluto Milk & Velvet Lotion Baby SPF 50+/Baby Velluto, Soothing Cleansing Oil z Bobbi Brown, Dermomedica Tranexamic C Serum. Bardzo możliwe, że znalazłoby się coś jeszcze, ALE na prowadzenie wysuwają się dwa pierwsze wymienione produkty.
Najbardziej czuję się zawiedziona Ultra Violette Daydream Screen SPF50 Tinted Veil. Długo czekałam na dostępność tego produktu na rynku euopejskim. Mam również słabość do barwionych filtrów (czego najlepszym przykłądem jest Avene B-Protect /recenzja/) oraz uwielbiam klasyczny Ultra Violette Supreme Screen Hydrating Facial Skinscreen SPF50+ /recenzja/
Niektóre prezentacje na anglojęzycznym YT studziły mój entuzjazm wobec Daydream Screen, ale i tak chciałam go poznać.
W pierwszej fazie, gdy pojawiły się zapowiedzi był prezentowany jako SPF z kolorem, ale pełen opis od razu narzucał jasny inny użycia. Gdyby faktycznie przyjąć, że dla pożądanej ochrony należałoby zaaplikować określoną ilość samego Daydream Screen, to efekt końcowy nie byłby zachwycający :D Co też jest jasne i zrozumiałe.
Producent poszedł o krok dalej uwzględniając wszystkie opcje, ALE jednocześnie WYMUSZA zakup/posiadanie dwóch produktów. Takiej koncepcji nie kupuję, nie podoba mi się i zwyczajnie uważam, że wpadłam w pułapkę marketingu. Można się z tym zgadzać lub nie. Dla mnie to jednak sprytna manipulacja.
W sieci nie zabrakło prezentacji, na których nakładano kilka kropek i traktowano jako elementu makijażu. W takich przypadkach rodzi się pytanie, po co producent dodaje deklarowaną ochronę SPF? Jeżeli wybieram makijaż, to przede wszystkim upiększający, a nie uprzykrzający życie. A niestety przy Dream Screen dominuje ta druga część.
W praktyce najlepiej używać go jako opcję upiększającą, a nie ochronną. Można go także mieszać z Supreme Screen bądź nakładać na niego. W każdym razie wymusza to dodatkowy zakup i dopasowanie do codziennego schematu pielęgnacji. Nie jest to wymarzona opcja dla mnie.
Moje wrażenia.
Wybierając odcień V3 nie wzięłam pod uwagę, że on ma tendencję do oksydowania. Ostatecznie okazał się tak na granicy. Do tego zawsze latem lubię złapać nieco opalenizny, więc nie rozpaczałam. Mieszając go z SS uzyskiwałam również lepszy kolor, który po wymieszaniu tracił intensywność dojrzałej brzoskwini.To, co mnie najbardziej zaskoczyło, to że ma w sobie duże nasycenie pigmentu i to takiego, który się buduje przez dokładanie. Zakładałam, że będzie bardziej zapewniać efekt koloryzujący. W rezultacie dostałam produkt zapewniający na starcie średni poziom krycia.Konsystencja jest bardzo ciekawa. Tuż po wydobyciu jest przyjemnie jedwabista, lecz w trakcie rozprowadzania zaczyna pod palcem gęstnieć i coraz bardziej przyklejać się do skóry. Lekka i niewyczuwalna oraz jak na wykończenie w stylu dewy ma niesamowitą trwałość.
Największy zarzut mam do samej formuły, a to dlatego, że ona dziwnie osiada na skórze przy okazji podkreślając pory. Odnoszę wrażenie, że to również wina zawartego w nim pigmentu, bo nałożony nawet w małej ilości sprawia, że nie stapia się ze skórą tylko jakby na niej zawiesza i tak trwa. Próbowałam pokazać to na zdjęciach, jednak on odbija światło w taki sposób, że niestety w rezultacie obiektyw to rozmywa. I chyba najlepiej widać to na zbliżeniach.
Ostatecznie zużyłam ok. połowy opakowania i dałam sobie z nim spokój.
Uwagę zwraca przemyślane opakowanie w postaci gumowej/silikonowej butelki z dozownikiem, które jest lekkie, poręczne i wygodne podczas używania. Pojemność 50 ml w cenie £38. Dobra dostępność, bo na obecną chwilę SpaceNK, Cult Beauty, Sephora.W nadchodzącym sezonie nie planuję zakupu żadnej nowości i wątpię, czy cokolwiek mnie zachęci. Nie zarzekam się, natomiast w zależności od rodzaju temperatur i aktywności szybciej wybiorę ponownie Australian Gold, Avene B-Protect lub NIOD Survival 30 /recenzja/. Poza tym wciąż lubię Ultra Violette Supreme Screen Hydrating Facial Skinscreen SPF50+ i nie widzę sensu wprowadzania zmian. Od jakiegoś czasu na stronie firmowej również można kupić próbki.
Dawno nie miałam tak kosmetycznej ekscytacji, gdy zobaczyłam zapowiedzi Sachi Skin Pro Resilience Serum – pojemność 30 ml, cena £65.00, dostępność strona firmowa. Wydawało mi się wręcz stworzone i skrojone na miarę potrzeb mojej skóry!
Chcę również zaznaczyć, że zamówienie posiada elegancką oprawę. Teoretycznie to tylko detale, ale jednak robią wrażenie. Całość utrzymana w pięknej stylistyce cieszy oko i jeżeli planujemy dla kogoś prezent mamy pewność, że z pewnością rodzaj (o)pakowania zostanie zauważony.Producent zapewnia, że chroni przed oznakami starzenia i stresem, zapewnia wsparcie antyoksydacyjne oraz intensywne nawilżenie, redukuje zaczerwienienia, podrażnienia, łagodzi reaktywność skóry, wygładza, ujędrnia, wspiera barierę naskórkową.Formuła oil free została tak opracowana, by koncertowała się na problemach związanych ze starzeniem, odwodnieniem, uszkodzenia po słonecznymi oraz reaktywnością skóry. Zawiera zastrzeżony Ajurwedyjski kompleks bio flawonoidów, zestaw składników nawilżająco-nawadniających oraz peptydy.Jest to serum, które ma wspierać barierę naskórkową oraz procesy jakie w niej zachodzą i ma zapewniać prawidłowe jej funkcjonowanie.
Produkt wielozadaniowy. Bardzo takie lubię, ponieważ dają dodatkową przestrzeń przy czym jednocześnie zapewniają minimalistyczny schemat pielęgnacji. Skład jest przemyślany, do tego świetna konsystencja. Kosmetyczna elegancja plus komfortowa formuła. Przyjemny lekki żel pozbawiony lepkości oraz tłustości. Jest niczym woda. Do tego funkcjonalne szklane opakowanie z pompką.
Działanie, właściwości. Moje wrażenia.
W mojej pielęgnacji lubię mieć produkty, które wpisują się w moją filozofię pielęgnacji kapsułowej /TUTAJ wyjaśniam na czym ona polega/
Serum weszło na miejsce Regimen Lab Wave Serum 2.0, które po reformulacji okazało się dla mnie jeszcze lepsze niż jego poprzednia odsłona. Skóra była w świetnej kondycji, a serum Sachi stało się jedynym nowym elementem. Po tygodniu regularnego używania na czole pojawiła się dziwna kaszka, która coraz bardziej się nasilała. Skóra stała się chropowata i jej faktura uległa zmianie. Nie wyglądało to dobrze. Odstawiłam je, po czym dość szybko zauważyłam, że ten wysyp zaczyna zanikać. Moje przypuszczenia okazały się trafne i choć nie miałam za bardzo ochoty na drugą szansę, to chciałam się upewnić, że za to odpowiada Pro Resilience Serum. Zmieniłam częstotliwość i obserwowałam skórę. Przy stosowaniu raz dziennie a potem co drugi lub trzeci dzień kaszka już nie wróciła w takiej intensywności. Miałam wrażenie, że coś się dzieje na skórze, ale jednocześnie również zanika dzięki dłuższym odstępom. Poza tym zaczęłam mieć problemy z odwodnieniem i czułam, że skóra staje się przesuszona. To był już dla mnie jasny sygnał, że serum nie daje mi obiecanego wsparcia. Zamieniłam je na Tonicum Szmaragdowych Żuków i od razu poczułam różnicę. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ;) Potem jeszcze zrobiłam kilka prób porównania z ulubioną Bielendą Glass Skin i choć to zupełnie inny skład, to jednak reakcje skóry mówiły same za siebie.
Ostatecznie wyprowadzenie skóry na prostą zajęło określoną ilość czasu i nie zachęciło do kolejnego podejścia. Zużyłam połowę, którą i tak uważam za nie do końca tego wartą. Po czym szybko wróciłam do SkinCeuticals Discoloration Defense Serum /recenzja/ i stwierdzam, że szukanie nowego i lepszego nie zawsze prowadzi do dobrego ;)
Wiem, mnóstwo osób jest zadowolonych z właściwości Pro Resilience Serum, jednak dla mnie to bardzo duże rozczarowanie, które też nieźle zdrenowało stan konta. Nie tylko zaoszczędziłabym sobie nadprogramowego wydatku, ale przede wszystkim nie straciłabym niepotrzebnie czasu, a skóra miałaby pełen komfort. Ot takie luźne przemyślenia w kwestii tego jak czasami ulega się wpływom reklamy, wszelakich poleceń i wiary, że za rogiem może czekać na nas ósmy cud świata :D
Producent ładnie na swojej stronie określa kiedy można zobaczyć efekty działania. Zostały one podzielone na 3 przedziały czasowe i każdy został ładnie opisany. Myślę, że to dobra opcja dla laików bądź osób wkraczających w świat świadomej pielęgnacji i jednocześnie pewnego rodzaju przypominajka odnośnie budowy i fizjologii skóry.
Mnie niestety nie było dane doświadczyć żadnego z tych przedziałów.
Pewnie ktoś pomyśli: no dobrze, nie za każdym razem wszystko zadziała. Jak najbardziej się z tym zgodzę. Mimo to trudno pogodzić się z rozczarowaniem, gdy wybierało się produkt na bazie potrzeb skóry, jej kondycji i bycia w grupie docelowej. Odbieram to niczym złośliwy chichot losu :D szczególnie, że inne produkty po które sięgam nie zawodzą.
Asoa pianka oczyszczająca Figa, Ultra Violette Sheen Screen Hydrating Lip Balm SPF50+ Rose, Rilastil Sun System Velvet Lotion SPF 50+/Velluto Milk & Velvet Lotion Baby SPF 50+/Baby Velluto, Soothing Cleansing Oil z Bobbi Brown, Dermomedica Tranexamic C Serum omówię poniżej w skrócie, ponieważ każdy z nich był prezentowany na Instagramie, ale zasługują na swoje kilka chwil popularności :D
Asoa pianka oczyszczająca Figa. Jedno z największych rozczarowań, jeżeli chodzi o pianki do mycia twarzy i największym zarzutem obok specyficznego zapachu jest jej wpływ na moją skórę.
Teoretycznie skład naprawdę zachęcający i poczułam zaciekawienie prezentem. Konsystencja pianki przyjemnie jedwabista, dobrze rozprowadza się na skórze, nie zanika zbyt szybko. Można z nią chwilę pracować. O ile przyzwyczaiłam się do zapachu, który nie należy, do specjalnie aromatycznych woni delikatnie mówiąc ;) tak o wiele bardziej nie jestem w stanie znieść negatywnego działania, które dzieje się już w kontakcie ze skórą dłoni. Stają się one nieprzyjemnie ściągnięte, pojawia się efekt skrzypiącej skóry i to w takim przedziwnym odczuciu. Dawno już nie miałam do czynienia z detergentem, który na samym wstępie tak mocno oddziaływałby na skórę dłoni. Zanim zdecydowałam się wypróbować ją na twarzy, sprawdzałam różne partie ciała oraz od czasu do czasu myłam nią dłonie. Za każdym razem tak samo, ale pomyślałam, że dam szansę. To był zły pomysł... Jeszcze zanim osuszyłam twarz w trybie przyspieszonym, musiałam nałożyć pielęgnację. Odpuściłam dalsze próby i choć miałam świadomość, że podczas problemów ze skórą wielu wcześniejszych ulubieńców nie dało rady (np. żel Juliet z Antipodes), to jednak żaden z nich nie fundował mi takich rewelacji na skórze dłoni oraz ciała.
Poddałam się i zużyłam piankę do wstępnego czyszczenia pędzli. Przez chwilę używałam do mycia gąbki BB, ale nieznośna suchość i ściągnięcie skóry na dłoniach, z naciskiem na wewnętrzną stronę dłoni skutecznie mnie zniechęciły.
Nie wiem, co w recepturze poszło nie tak, nawet nie myślę o kolejnej szansie, ale dla mnie ta pianka na pewno nie okazała się ani „niezwykle delikatna” jak opisuje ją producent, ani też nie ma mowy o efekcie nawilżenia oraz pozostawienia skóry miękkiej i gładkiej w dotyku.
Ultra Violette Sheen Screen Hydrating Lip Balm SPF50+ Rose. To trochę naciągana kosmetyczna klapa ubiegłego roku. Kupiłam go tuż po tym jak oferta firmy weszła do sprzedaży w UK. To było dwa lata temu :D Jednak na tyle zrobił na mnie złe wrażenie, że warto przypominać i podkreślać DLACZEGO. Jeden z najgorszych produktów do ust z filtrami, jakiego miałam okazję używać w ostatnim czasie (a trochę już ich przerobiłam i okazuje się, że wcale nie jest tak prosto połączyć walory upiększające z pielęgnacją w zakresie ochrony UVA/UVB).
Zaciekawił mnie skład, ponieważ zawiera składniki, których udział lubię we wszelkich mazidłach do ust, choć miałam na uwadze, że dodatek filtrów może wpłynąć na jego odbiór. I tak też się stało....
Pierwsza i najważniejsza WADA, to niesamowita gorycz, którą czuję od pierwszej aplikacji aż do chwili, gdy balsam zniknie z nich całkowicie. Nie wiem jak to ominąć, w końcu nie jestem lalką XD
Z uwagi na kolor na pewno nie jest to tzw. bezlusterkowiec, do tego lepiej nakładać małe porcje, bo inaczej migruje poza kontur ust.
Trwałość, żadna. Bardzo szybko zanika na ustach i choć nie wymusza natychmiastowego dołożenia, to lepiej sprawdzić stan kącików ust oraz sam kontur. Tak na wszelki wypadek. Nawilżenie także jest złudne, takie typowo powierzchowne. Niby nie przesusza, jednak lepiej posiłkować się czymś jeszcze i nie liczyć wyłącznie na sam balsam.
Podczas jedzenia oraz picia znika jeszcze szybciej, co z jednej strony jest naturalne, ale znam inne balsamy, które potrafią przetrwać konsumpcję przekąsek oraz napoje.
Odcień Rose wydawał mi się wręcz idealny dla mnie, jednak na moich ustach on szybko zanikał, wręcz stapiał się z kolorem moich ust pozostawiając jedynie widoczny kontur).
Atutem jest opakowanie wykonane z dość elastycznego tworzywa, do tego wygodny ścięty aplikator (aczkolwiek uważam, że otwór w aplikatorze jest zbyt duży i dozowanie jest utrudnione, z racji formuły oraz nasycenie koloru nie do końca jest to dopracowane). Nic wyszukanego. Konsystencja kremowo-żelowa pozostawiająca efekt tafli.
Szybko się poddałam i znalazł nowy dom. Nie wiem jak zachowują się pozostałe warianty z tej linii, ale na pewno nie kupię już żadnego.
Moim nr 1 stała się pomadka ochronna Ultrasun Lip Protection SPF50 i gdybym jeszcze trafiła na taki sam wariant, ale bez filtrów, byłabym w siódmym niebie :)) Nie jest barwiona, lecz odpowiada mi w niej wszystko.
Rilastil Sun System Velvet Lotion SPF 50+/Velluto Milk & Velvet Lotion Baby SPF 50+/Baby Velluto.Od jakiegoś czasu szukam idealnego produktu z filtrami do ciała. Postanowiłam kupić dwa mleczka z filtrami do ciała z firmy Rilastil. Liczyłam, że będzie to dobry wybór. Wyszło tak średnio tzn. nie są to złe produkty, bo pod kątem ochrony nie mogę się do niczego przyczepić. Zdały egzamin w różnych warunkach, jednak klasyczne mleczko ostatecznie puściłam w świat i wersja dla dzieci raczej też zostanie wydana.
Zacznę od zalet. Oba mleczka posiadają dość gęstą konsystencję, bardziej krem niż mleczko, jednak szybko i bez problemu rozprowadzają się na skórze, a początkowe bielenie ekspresowo zanika podczas aplikacji. Zgodnie z opisem posiadają aksamitne wykończenie (ALE o tym poniżej :D), poza tym SPFy nie podrażniają i nie wysuszają skóry. Na tym mogłabym zakończyć dorzucając jeszcze dobrą relację na linii cena/pojemność. Najgorszą częścią, jest ich wykończenie, a raczej to, co dzieje się po aplikacji. Każde z nich dość mocno osiada na skórze i o ile nie obciążają skóry, to niemiłosiernie się lepią, a co za tym idzie, do skóry przykleja się WSZYSTKO. Na domiar złego pozostawiają białe ślady na ciemnych ubraniach lub o cokolwiek się otrzemy, dotkniemy. Zakładałam, że wykorzystam je jako filtry miejskie oraz typowo w plener. NIC z tego.
Posiadają dość specyficzny zapach, który może nie jest intensywny, to jednak czuję go przez cały dzień.
Największy problem stanowi dla mnie ich wykończenie, które jest lepkim tłuściochem pozostawiającym wszędzie ślady. Jeżeli ktoś lubi panierkę, to produkty dla niego :D (pozdrawiam @czasamikosmetycznie i kradnę od niej to określenie:))
Bobbi Brown Soothing Cleansing Oil. KIEDYŚ bardzo odpowiadał mi ten olej do demakijażu, więc kolejne opakowanie kupiłam z automatu. Po czym okazało się, że uległ reformulacji...jak spora część oferty firmy. Dość opornie łączył się z wodą, wymagał użycia sporej ilości produktu, pozostawiał dziwną powłokę na skórze, to na dodatek bardzo mocno pachnie lawendą. Jak dobrze pamiętam, to w składzie jest olejek lawendowy, ale ktoś przesadził z proporcjami. Słowo daję...a mówi to fanka woni lawendy.Dermomedica Tranexamic C Serum. Największym problemem była dla mnie konsystencja, jej zachowanie na skórze oraz to, co się działo ze skórą podczas używania.
Serum ma wodnistą formułę, która dość szybko zasycha i tworzy dziwną powłokę, więc najlepiej szybko pracować z kremem zamykając całość zanim jeszcze serum zaschnie. Ponadto faktura skóry zmienia się na niekorzyść po każdorazowym zastosowaniu i zostaje ona podkreślona nawet przy bardzo oszczędnym makijażu. W okresie, gdy używałam serum zaróżowienie skóry stało się mocniej widoczne oraz pojawiały się mniej bądź bardziej widoczne stany zapalne. Kiedy serum odstawiałam, problem znikał.
Miałam już wtedy do czynienia z serum SkinCeuticals Discoloration Defense oraz Regimen Lab Level Serum i przy żadnych z nich nic podobnego się nie działo. Właściwości etylowanego kwasu askorbinowego również świetnie poznałam w różnych produktach i żaden nie sprawiał niespodzianek. Potem jeszcze używałam Paula's Choice Discoloration Repair Serum, Holi Frog Sunnyside C Glow Serum oraz linię Pyretrin-D Back To Comfort, więc kwas traneksamowy do tej pory zdążyłam dobrze poznać. Oczywiście liczy się cała formuła, a nie tylko pojedynczy składnik, jednak spotkanie z Dermomedica nie należało do udanych. Poczułam się mocno zawiedziona.
To byłoby na tyle w kosmetycznym podsumowaniu ubiegłego roku :) Na całe szczęście więcej mogę odnotować udanych wyborów oraz zakupów, jednak zdarzają się również te kompletnie nie trafione i cały czas uważam, że WARTO o nich mówić głośno. Dla jednych moje wady będą zaletami i na odwrót. Może nie zawsze, ale sama lubię czytać/słuchać o różnych aspektach.
Pozdrawiam serdecznie :)
Dobrze wiedzieć. Mam dość kapryśną cerę, więc sobie podaruję te kosmetyki. Jeśli chodzi o ochronę, kupuję osobne do tego produkty, więc bez sensu jest dodawanie ich do kosmetyków upiększających :)
OdpowiedzUsuńTutaj bardziej chodzi o to, że firma opracowała SPF z kolorem i jak na filtry barwione nie ma większej niespodzianki. Do tego również jest całkiem niezła paleta kolorów. To mogłoby być ciekawe, bo przecież filtrów barwionych spełniających funkcje ochronne jest sporo. Dla nich właśnie bonusem jest efekt upiększający :) Rozwiązanie super. Jednak teoria to jedno, a praktyka drugie :)))
UsuńNie trafiłam na żadne z nich. Nie lubię, gdy skład ulubionego produktu ulega zmianie, zwłaszcza jeśli to zmiana na gorsze.
OdpowiedzUsuń