Każdy z nas czasem trafia na kosmetyki, które nie spełniają oczekiwań. Chociaż staram się starannie dobierać produkty, nawet najlepsze recenzje czy obietnice producentów nie zawsze przekładają się na rzeczywistość. Dziś podzielę się listą kosmetyków, które w ostatnim czasie okazały się rozczarowaniem. Może pomoże to komuś uniknąć niepotrzebnych wydatków.
Oribe Curl Shaping Mousse – Pianka do stylizacji włosów kręconych
W pierwszej kolejności chciałabym omówić piankę do stylizacji włosów kręconych Oribe Curl Shaping Mousse, która powinna znaleźć się w moim zestawieniu już dwa lata temu. Bardzo cenię ofertę marki Oribe i chciałam poznać tę piankę z każdej strony. Moje włosy są falowane ze skrętem na poziomie 2A/2B, a w zależności od użytego stylizatora mogę osiągnąć nawet 2C. W produktach do stylizacji szukam przede wszystkim objętości bez efektu obciążenia, ponieważ definicja loków nie jest dla mnie priorytetem.
Mieszkam w rejonie o wysokiej wilgotności powietrza, dlatego doceniam produkty, które pomagają utrzymać puszenie się włosów w ryzach. Zrezygnowałam z intensywnego wydobywania skrętu, a jeśli już to robię, stosuję technikę micro plopping lub nakładam na odciśnięte z wody włosy produkt bez spłukiwania. Następnie mokrymi dłońmi ugniatam włosy i na tym kończę stylizację.
Rzadko używam suszarki – zwykle pozwalam włosom wyschnąć naturalnie. Jeśli się spieszę, korzystam z dyfuzora, susząc głównie skórę głowy, a następnie resztę włosów. Do rozczesywania używam szczotki Beter Deslia, która całkowicie odmieniła moje włosy.
Producent zapewnia, że pianka Oribe Curl Shaping Mousse:kształtuje, definiuje i utrwala loki,
pozostawia je elastyczne i błyszczące,
dodaje objętości,
zapobiega puszeniu się włosów,
chroni przed wilgocią i działaniem ciepła.
Moje wrażenia z
użytkowania
Konsystencja
pianki jest bardzo przyjemna – kremowa, gęsta i zwarta. Po
roztarciu w dłoniach pozostawia emolientową, mokrą warstwę, która
dobrze wnika we włosy, ułatwiając ich stylizację. Do włosów
sięgających ramion używałam niewielkiej ilości produktu
widocznej na zdjęciach.
Co więcej, w rejonach o dużej wilgotności powietrza, włosy szybko stawały się obciążone i zlepione w smętne strąki, zamiast tworzyć piękne, sprężyste loki. Choć pianka rzeczywiście imponująco utrzymywała skręt, ogólne wrażenie było dalekie od satysfakcjonującego. Moja fryzjerka potwierdziła, że ten produkt nie jest odpowiedni dla mojego typu włosów, ale doradziła, jak mogę go używać, by uniknąć frustracji.
Lepsza
aplikacja
Najlepsze
efekty uzyskiwałam, nakładając piankę na włosy umyte mocno
oczyszczającym szamponem. Włosy musiały być delikatnie odciśnięte
z wody, ale wciąż wystarczająco mokre. Następnie dokładnie
rozczesywałam je i ugniatałam mokrymi dłońmi, aby wydobyć skręt.
Kluczowe okazało się użycie bardzo małej ilości pianki w
połączeniu z dużą ilością wody.
Choć ta technika pomogła, produkt ostatecznie mnie nie przekonał, dlatego nie planuję ponownego zakupu.
Alternatywa
Ciekawostką
jest fakt, że pianka Pantene
Pro-V Perfect Volume Nourishing Mousse
działa na moich włosach identycznie jak Oribe.
Również nadaje objętości, połysku i definiuje loki, zapewniając
dobre utrwalenie. Różnica polega na tym, że Pantene
nie obciąża włosów i jest mniej wymagająca – sprawdza się
niezależnie od użytej wcześniej pielęgnacji.
Slurp Hydromer Mist – Luminous Treatment Mist
Świetny skład, wysokie oczekiwania i skuteczna reklama — tak można podsumować premierę Hydromer Mist od Slurp Laboratories. Jako wielka fanka tej marki, regularnie sięgam po jej produkty od ponad roku. Moimi absolutnymi hitami stały się Preparation B5, Decalt oraz Hydromer Perfecting Shield. Nic dziwnego, że z dużym entuzjazmem dodałam do koszyka zapowiadaną nowość. Niestety, Hydromer Mist nie spełnił moich oczekiwań i nie zdołał zastąpić klasycznego Hydromera.
Zalety
Zacznijmy od pozytywów. Produkt jest zapakowany w elegancką butelkę z matowego szkła, która prezentuje się bardzo luksusowo. Atomizer działa perfekcyjnie — mimo dwufazowej formuły, zapewnia równomierną i delikatną mgiełkę od początku do końca użytkowania. Nie zacina się ani nie blokuje, co często zdarza się w przypadku podobnych produktów.
Jedno opakowanie o pojemności 80 ml wystarczyło mi na ponad miesiąc codziennego stosowania, zarówno rano i wieczorem, jak i sporadycznie w ciągu dnia.
Wady
Głównym minusem jest brak widocznych efektów. Produkt nie spełnił obietnic producenta — nie zauważyłam poprawy nawilżenia ani obiecanego blasku skóry. W praktyce mogłabym go w ogóle nie używać, a moja cera wyglądałaby tak samo.
Cena również pozostawia wiele do życzenia. 80 ml produktu kosztuje 27 funtów w cenie regularnej, co w połączeniu z ewentualnymi kosztami wysyłki czyni go dość drogim wyborem. Co prawda, przy żadnym zamówieniu nie naliczono mi opłat celnych, ale to kwestia indywidualna.
Mgiełka dobrze współpracuje z Hydromer Perfecting Shield, ale jest to raczej zasługa tego drugiego produktu, który rzeczywiście działa świetnie. Jako utrwalacz makijażu była "OK", ale w tej kategorii zdecydowanie wolę Charlotte Tilbury Airbrush Flawless Setting Spray, który sprawdza się u mnie znacznie lepiej.
Dlaczego nie wrócę do Hydromer Mist?
Moja skóra ostatnio osiągnęła równowagę, co pozwoliło mi zrezygnować z wieloetapowej pielęgnacji. Początkowo sądziłam, że właśnie dlatego mgiełka nie przynosi widocznych rezultatów. Jednak gdy moja cera uległa przesuszeniu po intensywniejszym stosowaniu kwasów, postanowiłam przetestować ją ponownie.
Równolegle wróciłam do mojego ulubieńca — Institut Esthederm Eau Cellulaire Mist — i od razu zauważyłam różnicę. W przeciwieństwie do Hydromer Mist, produkt Esthederm faktycznie przyniósł ulgę mojej skórze, zapewniając odpowiednie nawilżenie.
Mimo początkowego entuzjazmu, Hydromer Mist okazał się zbędny w mojej pielęgnacji. Choć darzę markę Slurp dużą sympatią, więcej po ten produkt nie sięgnę.
Ph. Doctor Kremowy balsam do ciała
Dziwny produkt – naprawdę dziwny.
Na plus zasługuje opakowanie z dozownikiem, brak zapachu oraz szybkie rozprowadzanie na skórze. Konsystencja lekkiego mleczka jest przyjemna, ale warto aplikować balsam partiami. W przeciwnym razie zaczyna mocno "mydlić się" na skórze, co utrudnia jego wchłanianie.
Największą wadą dla mnie jest wykończenie tego balsamu – pozostawia na skórze uczucie jakby była powleczona gumową warstwą. Z jednej strony ta warstwa jest prawie niewyczuwalna, ale jednocześnie daje dość lepki efekt, który nie jest komfortowy.
Nie zauważyłam długotrwałego nawilżenia. Produkt sprawdza się raczej jako tymczasowy "plaster" – delikatnie koi i zabezpiecza skórę, ale po zmyciu od razu pojawia się potrzeba sięgnięcia po coś bardziej odżywczego. Bez tego istnieje ryzyko uporczywego przesuszenia skóry.
Nie byłam w stanie zużyć go do końca i na pewno nie sięgnę po niego ponownie. Może sprawdzi się na skórze bezproblemowej, ale z drugiej strony, takie skóry nie wymagają specjalistycznej pielęgnacji. A jeśli już – w drogeriach znajdziemy mnóstwo alternatyw.
Kremowy balsam do ciała od Ph. Doctor nie zdeklasował mojego ulubieńca, jakim jest LRP Lipikar AP+M 🔥
Milk Makeup Odyssey Lip Oil Gloss Voyage /pełna prezentacja/
Wybierając odcień Voyage (blackberry), kierowałam się chęcią używania go głównie jesienią i zimą. Bardzo podoba mi się jego nasycenie oraz wykończenie – pozostawia na ustach pięknie błyszczącą taflę. Ma delikatny, słodkawy zapach, przypominający wanilię, jednak smak pozostaje neutralny.
Produkt dobrze przylega do ust, choć zalecam aplikację w mniejszych ilościach i najlepiej przy użyciu lusterka. Może migrować w kąciki ust, co warto mieć na uwadze. Duży plus za precyzyjny aplikator, który pozwala łatwo podkreślić kontur ust. Opakowanie jest dobrze dopasowane do formuły i pojemności, co sprawia, że produkt pozostaje higieniczny aż do ostatniego użycia. Bez problemu można także wyjąć stoper, co jest praktycznym rozwiązaniem.
Największą wadą produktu jest sposób, w jaki rozkłada się na ustach. W mojej ocenie wynika to z jego formuły, która mogłaby sprawdzić się lepiej, gdyby była bardziej kryjąca. Zaraz po aplikacji kosmetyk osadza się w załamaniach skóry ust, a z czasem pojawiają się nieestetyczne prześwity. Choć na co dzień rzadko przyglądamy się ustom w trybie makro, produkt wyjątkowo podkreśla ich fakturę. Dodatkowo, między aplikacjami zdarzało mi się odczuwać dyskomfort, kiedy kosmetyk całkowicie zniknął z ust w ciągu dnia.
Nie sądzę, abym zdecydowała się na inny odcień, i tym samym nie planuję ponownego zakupu.
Pojemność:
6,5 ml
Cena regularna:
£24.00
PAO:
12 miesięcy
Dewytree Urban Shade Blue Tone Up Sun SPF50+ PA++++ /pełna prezentacja/
Lubię filtry w
wersji tone up,
a w tym przypadku moją uwagę przyciągnęła obietnica niebieskiej
bazy z beżowym pigmentem zamkniętym w kapsułkach. Pigment ten
staje się widoczny podczas aplikacji.
Od lat chętnie korzystam z korekty koloru, szczególnie wybierając odcienie niebieskie i fioletowe. Wbrew pozorom to właśnie te kolory najlepiej maskują u mnie zaczerwienienia i ładnie wyrównują koloryt skóry.
O samym filtrze nie będę się szczegółowo rozpisywać – skupię się na jego podstawowych właściwościach. Produkt ma postać przyjemnej emulsji o średniej lepkości i daje satynowe wykończenie. Jednak z uwagi na kolor bazy oraz poziom nasycenia pigmentu, nie wyobrażam sobie korzystania z niego jako klasycznego filtra SPF. Po prostu nie – on BARDZO mocno rozjaśnia skórę, dla mnie aż za bardzo.
Na zdjęciach widać, że po dokładnym roztarciu kolor pozostawia mocno rozbielony beż, który na dłoni wyraźnie się odcina. Dodatkowo osadza się nieestetycznie na brwiach i linii włosów.
Produkt wymaga dłuższej pracy przy aplikacji, aby ujawnił się zawarty w nim kolor. Nawet wtedy mam wrażenie, że jest on bardzo słaby – jakby w założeniu to baza miała grać główną rolę, co zresztą nie dziwi. Niemniej jednak spodziewałam się bardziej nasyconego błękitu i wyrazistszego pigmentu.
Zapach filtra nie jest intensywny, ale utrzymuje się przez dłuższą chwilę, co może być zauważalne dla osób wrażliwych na zapachy.
Zmywanie produktu nie sprawia problemów – świetnie radzą sobie z nim mleczko Skin Science, a także mój ulubiony olej czy balsam do demakijażu. Niestety, po całym dniu skóra wygląda na lekko podrażnioną, co wskazuje, że nie jest to kosmetyk odpowiedni do regularnego stosowania.
Moim faworytem w kategorii filtrów tone up pozostaje niezmiennie NIOD Survival 30, i na razie raczej przy nim pozostanę.
Ostatecznie ten produkt mnie nie przekonał, dlatego przekazałam go koleżance. Nic nie wspominała o swoich odczuciach, więc zakładam, że jej również nie przypadł do gustu. ;)
Guerlain Aqua Allegoria Granada Salvia Eau De Toilette
Kiedy pojawiła się na rynku w 2020 roku, pierwsze testy nie zapowiadały sukcesu ani tym bardziej zakupu flakonu. A jednak! Nie mogłam się im oprzeć. Rozciągnięte testy na przestrzeni wielu miesięcy pokazały, że pomimo słabej projekcji trwałość na mojej skórze była niezła, i rok później zdecydowałam się na zakup.To BYŁA – celowo podkreślam słowo "BYŁA" – orzeźwiająca i soczysta kompozycja, przełamana owocowo-cytrusową nutą, bardzo przypominająca mi nieodżałowaną AA Grosellina. <3 Coś wspaniałego! Dlatego z radością przyjęłam wiadomość, że do sprzedaży wchodzą nowe opakowania oraz refille. W końcu flakon można było rozkręcić i uzupełnić bez konieczności kupowania kolejnego. Miało to dodatkową zaletę – wybrałam mniejszą pojemność 75 ml, idealną do podróży lub torebki.
Jakie było moje zdziwienie po zakupie, gdy okazało się, że obecna wersja nie ma NIC wspólnego z tą, którą kupiłam po premierze. Nie pomyślałam, by sprawdzić i porównać ją w perfumerii. Przez chwilę myślałam, że może moje powonienie jeszcze nie wróciło do formy. Jednak osoba, której podesłałam oba flakony, stwierdziła to samo. Z poprzedniej odsłony nie zostało praktycznie nic.Zamiast aromatycznego i soczystego zapachu otrzymujemy odległe wspomnienie, które kojarzy się wyłącznie z zapachem proszku do prania. Próbowałam używać tych perfum, dając im szansę, lecz żadna próba nie przyniosła oczekiwanych efektów.
Mam nauczkę na przyszłość, ale też ogromny żal. Gdybym porównała je przed zakupem, miałabym szansę powrócić do oryginalnej wersji. Niestety, ta już zniknęła z rynku.
Jeśli również byłaś miłośniczką tych perfum, polecam najpierw przetestować je w perfumerii przed zakupem.
Podsumowanie
Każdy z tych produktów miał potencjał, ale żaden z nich nie spełnił moich oczekiwań. Pamiętajcie jednak, że pielęgnacja i kosmetyki to bardzo indywidualna sprawa. To, co nie sprawdziło się u mnie, może okazać się strzałem w dziesiątkę dla kogoś innego. Dajcie znać w komentarzach, jakie produkty Was rozczarowały w ostatnim czasie – może wspólnie uda nam się uniknąć kosmetycznych wpadek!
Pozdrawiam serdecznie :)
Hej! Już wspominałam, że z Milk Makeup mam mascare, i potwierdzam, że to wciąż moja ulubiona mascara, trzyma się, zagęszcza i nie jest wodoodporna czyli bez dram przy zmywaniu. Z Milk miałam jeszcze highlighter i blush, oba w sztyfcie, ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu na oba dostałam odczyn alergiczny i to dość konkretny na twarzy plus czułam też igiełki w opuszkach palców, którymi lekko rozprowadzałam te kosmetyki. Zmycie plus antyhistaminy i po godzinie było ok, ale coś takiego mi się jeszcze nie zdarzyło. Podobno jest to brand eco. Nie wiem...
OdpowiedzUsuń